No i stuknęła mi 30-tka :)

Powoli moja przygoda z odchudzaniem zbliża się do końca. A przynajmniej jej bardziej spektakularna część. 

Dzisiaj osiągnąłem umowną dolną granicę otyłości: BMI = 30

Od jutra waga powinna informować mnie co rano, że mam nadwagę a nie otyłość. 

Trochę się martwię, że po zejściu z wagą poniżej 100 kg stracę w pewnym sensie jeden z aktualnych celów w życiu 🙂

To takie głupie uczucie – człowiek dąży do czegoś a gdy to już osiągnie, nagle uświadamia sobie – no jak to, to już ? To co ja teraz będę robił ?

Ale nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu – zostało jeszcze 3 kg i głupio by było teraz coś poszło nie tak – a historia zapewne zna wiele takich przypadków.

W każdym razie zejście poniżej 100 kg uczczę chyba lampką dobrej wody niegazowanej z cytryną (no może nie Acqua di Cristallo ale zawsze) – inne formy celebracji oznaczałyby zapewne następnego dnia bonus na wadze, w postaci powrotu powyżej 100 kg. W ten sposób można by było świętować w nieskończoność 🙂

We wpisie „Zaczynamy na poważnie :)” pominąłem jedną, bardzo istotną kwestię, dotyczącą śniadania, czy ogólnie kanapek – czym smarować pieczywo ? 🙂 

Pisałem już o tym wcześniej i dla mnie nie było to nic nowego, dlatego nie ująłem tego na liście wprowadzonych zmian. 

Od dłuższego czasu używam do smarowania pieczywa:

  • naturalnego masła, ze śmietany pozyskiwanej z mleka prosto od krowy (przywożę sobie osobiście ze wsi),
  • awokado (dojrzały owoc doskonale da się smarować – ważne żeby nie dojrzewał w lodówce bo wtedy czernieje i nadaje się do … ),
  • tłoczonych na zimno oleju lnianego, oliwy z oliwek, olejów z orzechów czy jakiegoś innego, fajnego oleju (płaska łyżeczka od herbaty rozprowadzona na kromce pieczywa). Oleje takie warto kupować w małych butelkach, bo szybko tracą swoje własności – trzeba patrzeć na datę produkcji (muszą być świeże)  i przechowywać je w chłodnym, ciemnym miejscu.

Wszelkiej maści margaryny, masła roślinne, miksy utwardzonych tłuszczów rożnego pochodzenia, serki do smarowania pieczywa to naprawdę straszne świństwo – jeśli ich używasz to miej pretensję tylko do siebie.

Masła sklepowe podobno są domieszkowane utwardzonymi tłuszczami roślinnymi. Nie mam możliwości potwierdzenia czy zaprzeczenia tej teorii spiskowej więc na wszelki wypadek staram się ich nie kupować.

Jednak jakby co, na pewno jest to lepszy wybór niż jakaś „Delma” czy „Rama” – cud środek na Twój cholesterol i nie wiadomo co jeszcze.

Jeżeli żadna z tych opcji Ci nie pasuje, zawsze możesz opracować do smarowania pieczywa własną wariację na temat guacamole, humusu czy chociażby pesto – ale powtarzam własną, nie sklepową.

Warto też pomyśleć o dodatkach – ja regularnie dodaję do kanapek len mielony, nasiona chia, łuskane nasiona konopi.

Do tego oczywiście jakieś warzywka – fajnie byłoby gdyby były sezonowe – wtedy mają szansę mieć jakiekolwiek witaminy. Zamiast warzywek mogą być kiełki czy własnoręcznie wysiana rzeżucha 🙂

To myślę tyle w temacie kanapek. 

Rytuał przygotowania ŚNIADANIA zajmuje oczywiście trochę czasu.

Wszystkim, którzy twierdzą, że tak się nie da, że na to trzeba mieć ten czas, że żyję w innym świecie i nie muszę wstawać o 5:00 i lecieć z obłędem w oczach do pracy na 8:00 (wliczając godzinę na dojazd w korkach), nieśmiało zwracam uwagę na to, że można równie dobrze zrobić je wieczorem, schować do lodówki (chyba każdy ma) i zabrać ze sobą rano do pracy 🙂

Robi się to tak 🙂 :

Może w pracy wyglądają już trochę mniej apetycznie ale bez przesady 🙂

No dobra, to był taki żart dla opornych – chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że wszystko wynika tak naprawdę z chęci. Każdy problem można spróbować rozwiązać, chyba że jest po prostu formą wymówki …

Śniadanie to oczywiście nie tylko kanapki. Jeśli masz czas i miejsce do zrobienia, możesz zjeść chociażby jajecznicę, warzywa z patelni, czy jakąś fajną sałatkę lub musli – to tylko tak, żeby ktoś po przeczytaniu tego bloga nie doszedł do wniosku, że żeby schudnąć ma jeść kanapki. Jest akurat wręcz odwrotnie, chociaż jak widać kanapki mogą w niczym nie przeszkadzać.

W przypadku sałatek i musli ważne jest (jak w sumie ze wszystkim), żebyś zrobił je w jak największym stopniu sam. Unikaj jeśli tylko możesz gotowych, produkowanych na skalę przemysłową dań i potraw.

Ja przez długi czas w weekend kupowałem na bazarze pod Halą Mirowską w Warszawie po 5-10 dkg surowych, nie poddanych żadnej obróbce (żadne prażone czy solone)  orzechów nerkowca, brazylijskich, arachidowych, laskowych, włoskich, pecan, pini, pistacji, migdałów, makadamii, itd. – ważne żeby były świeże – orzechy lubią łapać pleśń gdy są kiepsko przechowywane, poza tym utleniają się tracąc wartości (z tego powodu idealnie byłoby kupować orzechy w łupinach).

Własnoręcznie zrobione musli to zdecydowanie lepszy pomysł niż gotowe, kupione w sklepie.

Rozdrabniałem je następnie w blenderze (bez łupin jakby co – zwłaszcza w przypadku makadamii)  – najlepiej oddzielnie każdy rodzaj orzechów bo są różnej twardości i kiepsko to wychodzi jak się je próbuje wrzucić do blendera razem.

Tak przygotowane orzechy były baza do własnego musli orzechowego, do którego dodawałem zazwyczaj suszone owoce goji, morwę oraz nasiona chia (ew. inne „superfoods” w umiarkowanej ilości).  Do tego według uznania można dodać jakieś ziarna czy płatki – ważne żeby były jak najmniej przetworzone i bez dodatków.

Na śniadanie odmierzałem ok 50 gram powstałego musli, dodawałem świeże, ew. suszone (bez dodatku cukru) owoce, w zależności od tego co było sezonowo na rynku i na koniec kefir.

Porcja takiego musli + owoce + 200-250 gram kefiru to było naprawdę ekstra śniadanie. I można było je bardzo łatwo i szybko przygotować (mając wcześniej zrobioną bazę musli) i zabrać ze sobą do pracy czy na drogę – wystarczyło kupić małą butelkę kefiru 250 ml (tu niestety produkt sklepowy, ale nie można dać się zwariować – jeśli ktoś ma chęci i czas na robienie domowego kefiru to na pewno lepiej na tym wyjdzie).

Z kefirów dostępnych w sklepach, mi osobiście najbardziej smakował kefir Robico – ma dodatkowo tę zaletę, że można go kupić w małych butelkach 250 ml – w sam raz na jeden posiłek.

Tu jednak istotna uwaga – jak napisałem wcześniej do wszystkiego trzeba dojść powoli, tak by Twój organizm i przede wszystkim smak, dostosowały się do wprowadzanych zmian.

Swoją „przygodę” z musli zaczynałem dawno temu od sklepowego crunchy o smaku orzechowym albo granolą czekoladową z serkiem wiejskim z Piątnicy – z perspektywy czasu straszny ulepek, niczym nie różni się od kawałka sernika czy szarlotki.

Ale wtedy, pomysł zjedzenia naturalnego musli z kefirem był dla mnie mocno abstrakcyjny – po prostu mi to nie smakowało. Zwłaszcza w porównaniu z serkiem wiejskim z crunchy czy granolą  😉

Moja rada – zacznijcie od tego, co Wasz smak zaakceptuje i stopniowo zmieniajcie skład musli. Jeśli na początku wolicie musli z mlekiem, jogurtem czy serkiem wiejskim – nie walczcie z tym przesadnie, żeby się nie zrazić i nie obrzydzić sobie musli – to naprawdę fajna metoda żeby pozyskać dla organizmu jakieś witaminy, minerały i zdrowe tłuszcze.

W ostateczności jeżeli zaczniecie od musli sklepowego to też nic Wam z tego tytułu nie odpadnie – przeczytajcie uważnie etykietę i wybierzcie w miarę możliwości musli z jak najbardziej naturalnymi i najmniej przetworzonymi składnikami – bez dodatku cukru pod różną postacią, w tym przede wszystkim bez syropu glukozowo-fruktozowego.

Tak jak wielokrotnie powtarzałem, śniadanie to najważniejszy posiłek dnia – dobrze jest zaplanować go o optymalnej godzinie. Dla mnie ta godzina to 9:00. Zwykle wstaję około godziny 7:00-7:30.

Jeżeli wstaje wcześniej to wypijam w formie „przedśniadania” kawę z mlekiem. Fajną opcją jest też szklanka wody z miodem i cytryną albo przygotowany poprzedniego dnia wieczorem pyłek pszczeli (3 łyżki na szklankę wody) – może być z jakimś błonnikiem na dodatek.

Na samym początku tego bloga, opisując mechanizmy związane z insuliną i glukagonem, zwracałem uwagę na to, że co do zasady posiłki lepiej jest jednak jeść po wysiłku a nie przed.

Budząc się z samego rana i od razu lecąc do lodówki trudno powiedzieć, który wysiłek mamy na myśli – dajmy sobie czas na rozruch. Dlatego śniadanie lepiej jest zjeść po wykonaniu porannych rytuałów – najlepiej zaliczając jeszcze po drodze spacer z psem (jeśli ktoś ma jakiegoś pod ręką).

Jeżeli zjadasz śniadanie zbyt wcześnie, to po pierwsze pójdzie Ci nie do końca tam, gdzie byś chciał a po drugie o wcześniejszej godzinie zrobisz się z powrotem głodny. 

Reasumując – śniadanie musisz zjeść obowiązkowo. Nie warto jednak się z tym przesadnie spieszyć – raczej nie wcześniej niż w godzinę po obudzeniu się (ja preferuję 2 godziny).

To chyba wszystko o śniadaniu – chociaż oczywiście w żaden sposób nie wyczerpuje to tematu. Jeżeli macie fajne pomysły na śniadania czy uwagi to oczywiście będę wdzięczny za maile.

Chciałbym tylko, po raz nie wiem który,  przypomnieć wszystkim którzy trafili na ten blog i zastanawiają się po jaką cholerę wypisuje w ogóle takie rzeczy:

Ten blog skierowany jest to osób skrajnie otyłych, którzy przez lata wypracowali sobie BMI na poziomie 50 i więcej i powoli tracą nadzieję w to, że może być inaczej. Ma im pokazać, że tak – zdecydowanie może.

Nie jest to żadna recepta ani gotowy sposób na cokolwiek – zawiera tylko i wyłącznie moje doświadczenie z bogatej, 20 letniej historii walki z otyłością.

Dlatego każdy, kto oczywiście ma powód żeby czytać tego bloga, musi na niego spojrzeć przez pryzmat samego siebie i postarać się zrozumieć jak to działa a następnie przełożyć wszystko na „język” swojego organizmu.

To, że ja jem dużo tłustego nabiału i chudnę nie oznacza, że Ty również schudniesz w ten sposób, czy wręcz Ci to nie zaszkodzi.

Czego bym nie napisał nie zwalnia Cię to od myślenia. A jeżeli masz naprawdę BMI powyżej 50 to masz o czym myśleć …

Kreta, Grecja, 2018. Zdjęcie własne.

Jedna odpowiedź do “No i stuknęła mi 30-tka :)”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *