Nadwaga, orzechy i gorzka czekolada.

No cisza jakaś taka zapadła – sami szczupli ludzie dookoła czy co 🙂 ? 

Tak się ostatnio zastanawiałem co by tu jeszcze napisać.

W międzyczasie moja waga  łaskawie zmieniła komentarz na bardziej przyjazny 🙂

W końcu nadwaga brzmi jakby subtelniej niż otyłość.

Pewnie nie raz jeszcze zobaczę na wadzę tę drugą ale to nie jest jakiś szczególny powód do tego, żeby się tym teraz przejmować. 

Gdy zaczynałem moją przygodę ze zmianą sposobu odżywiania, na początku stycznia tego roku (2018), moim upragnionym celem było zejście do 120 kg – to mój poziom wagi mniej więcej  sprzed 20 lat.

Zakynthos, Grecja 2017. Jakieś 175 kg. Łódź o dziwo nie zatonęła.

Gdy się waży 172 kg taki cel wydaje się mocno abstrakcyjny. 

Im bliżej było upragnionych 120 kg, tym częściej zaczynałem nieśmiało myśleć o pokonaniu bariery 100 kg. 

Moim ostatecznym celem myślę, że będzie osiągnięcie wagi na poziomie 95 kg i nie przekroczenie nigdy więcej 100 kg.

Cel nie wydaje się być zbyt odległy, chociaż paradoksalnie może być trudniejszy do osiągnięcia niż te 120 kg w swoim czasie.

Im bliżej celu tym łatwiej o rozprężenie i spektakularna porażkę. Trzeba walczyć do końca. A ponieważ tu nie ma końca … 🙂

Walczę więc dalej, chociaż staram się żeby nie miało to nic wspólnego z walką 🙂

Po różnych próbach kulinarnych wróciłem ostatecznie do swojej diety „stołówkowej”,  jako względnie najbezpieczniejszej wersji, zapewniającej mi poczucie stabilizacji.

Solidny chociaż w miarę dietetyczny „obiad” rozbity na 2 posiłki – pierwszy to zupa + kompot, 3 godziny później drugie danie. Do tego konkretne śniadanie i lekka kolacja. Taki zestaw w zupełności wystarcza na cały dzień – przynajmniej w tygodniu.

Z przyjemności w dalszym ciągu uzupełniam dietę orzechami włoskimi i gorzką czekoladą … 

Kolejna porcja 10 kg świeżych orzechów włoskich i 2kg laskowych – czymś trzeba uzupełniać witaminy i mikroelementy 🙂

… co pewnie skończyłoby się nie najlepiej gdyby nie to, że kompensuje to długimi spacerami z psami. A ponieważ potrafię zjeść zdecydowanie więcej orzechów, niż powinienem w ciągu dnia, spacery musza być naprawdę długie i intensywne  🙂

10 km spaceru dziennie to w tygodniu raczej mało realne ale w weekend ? Czemu nie 🙂 Zwłaszcza jeśli podzielimy to na 4 szybkie spacery po 2-3 km. Tylko skąd wziąć psy ?

Ruch to jest ten element, o którym do tej pory nie pisałem zbyt wiele. Niewątpliwie jest on potrzebny ale tak jak zaznaczyłem dawno temu, nie ma co też przesadzać – wszystko przychodzi z czasem.

Im mniej ważysz tym masz więcej energii i chęci żeby się trochę poruszać – wystarczy to odpowiednio spożytkować. Wcale nie trzeba przesiadywać godzinami na siłowni ani biegać  🙂

Fajnie jest znaleźć formę ruchu, która sprawia Ci przyjemność. 

W moim przypadku są to spacery z psami – posiadanie psa ma tę zaletę (dla niektórych wadę), że niezależnie od pogody trzeba z nim wyjść na spacer (jeśli nie ma się domu z dużym ogrodem). To zdecydowanie zapobiega spadkom motywacji i próbom odpuszczenia sobie.

Ruch niewątpliwie wpływa bardzo pozytywnie nie tylko na kontrolę wagi ale przede wszystkim na poziom cukru we krwi i ciśnienie.

Unormowanie jednego i drugiego jest w tym wszystkim równie ważne co samo zmniejszenie wagi.

 

Większość ludzi otyłych, ze mną w swoim czasie włącznie, boryka się z problemem nadciśnienia. Przez długi czas musiałem przyjmować leki z tego tytułu.

Po redukcji wagi i wprowadzeniu ruchu na co dzień, moje ciśnienie ustabilizowało się na poziomie rzędu 120/70 bez żadnych leków – ostatnie 1/4 tabletki Valzeku, brane tak na wszelki wypadek, przyjąłem w uzgodnieniu z lekarzem ok. 3 miesiące temu. Od tego czasu stale kontroluję ciśnienie ale nie mam z nim żadnego problemu.

To taki dodatkowy bonus, dla którego warto zrzucić zbędne kilogramy i trochę się poruszać 🙂

Trzeba mieć jednak świadomość, że tak jak ze wszystkim – jeśli już raz zaczniesz, nie możesz się wycofać bez konsekwencji. Jeżeli osiągniesz wymarzoną wagę, przy pewnym poziomie aktywności fizycznej, to jeśli wpadłbyś na pomysł zmniejszenia ilości ruchu, Twoja waga raczej na pewno ruszy do góry (jeśli nie zmienisz nic poza tym).

Dlatego właśnie podkreślam, że nie nie należy przesadzać na początek, żeby nie okazało się, że nie dajecie rady utrzymać narzuconego sobie „tempa”. 

Żeby naprawdę zacząć się ruszać trzeba wpierw zrzucić trochę kilogramów. 

Jeżeli ważysz na prawdę bardzo dużo, zlituj się nad swoimi stawami i skup się na zmianie nawyków żywieniowych.

Jednym z elementów, który bardzo często wykłada przeciętnego grubasa, są słodycze. 

Najprościej byłoby napisać po prostu nie jedz. Życie weryfikuje jednak tego typu „dobre” rady. Zanim rzucisz się na ptysie z bitą śmietaną, które w tym wszystkim wcale nie są najgorszą rzeczą po która możesz sięgnąć, pomyśl co zaspokoiłoby Twój apetyt na słodycze, a nie byłoby kompletną porażką …

Ja staram się ograniczyć słodycze do gorzkiej czekolady … tej naprawdę gorzkiej 🙂

Mały test dostępnych w sieci czekolad gorzkich z zawartością co najmniej 99% kakao. Niewątpliwie trzeba trochę potrenować na mniej wytrawnych czekoladach – w przeciwnym razie można się łatwo zrazić.

Jednak żeby zajadać się ze smakiem tak wytrawną czekoladą trzeba zacząć od czegoś bardziej łagodnego – na początek proponuję czekoladę z zawartością 70% kakao. 

Czekolady z zawartością 60% kakao lub mniejsza są gorzkie jedynie z nazwy – pamiętajcie, że czekolada składa się w sumie z kakao i cukru. W czekoladzie 60% jest więc z grubsza 40% cukru – prawie połowa. Kiepsko jak na coś, czym miałbyś się objadać.

Czy czekolada gorzka 99% może być smaczna ? To zależy od tego jak dużo cukru używacie na co dzień (świadomie lub nieświadomie) – taki mały sprawdzian 🙂  

Zdecydowanie polecam prawdziwie gorzką czekoladę, zwłaszcza do kawy lub z orzechami czy pomarańczami. 

Po co w ogóle jeść czekoladę w takim razie zamiast surowego ziarna kakaowca ? Jest duża różnica w smaku i przede wszystkim konsystencji – ziarno kakaowca nie rozpływa się w ustach i gorzej łączy się z innymi smakami w związku z tym.

Kakao – ziarno kruszone. Jest co gryźć i fajnie zmienia smak w ustach. Mega wytrawne – zero słodyczy.

Polecam spróbować jednego i drugiego. Na pewno ziarno kakao ma więcej wartości odżywczych niż przetworzona czekolada, nawet ta 100%. Z drugiej strony czekolada to czekolada 🙂

W każdym razie im mniej cukru (w dowolnej postaci) tym lepiej – i nie ma tu absolutnie znaczenia czy pochodzi on z jakiegoś super zdrowego źródła – cukier to cukier.

Jeżeli super mega „zdrowy” batonik, bez dodatku cukru, ma go w składzie 50% to chyba już lepiej upiec kawałek sernika, jeśli naprawdę masz ochotę na coś słodkiego – upiec nie kupić, bo wtedy masz kontrolę nad składnikami, w tym nad ilością cukru i jakością tłuszczu.

Oczywiście mi również zdarza się przykładowo sięgnąć po kupnego pączka ale chodzi o to, żeby to był wyjątek a nie reguła w Twojej diecie. 

I żeby nie przesadzić z zawartością cukru w cukrze.

Pamiętajcie o tym przy okazji Mikołajek  🙂

Ogrody Tivoli, Kopenhaga, Dania. Grudzień 2013 r.

Być jak John Goodman ;)

Powoli odrabiam straty po ostatnich ekscesach, jednocześnie delektując się kuchnia grecką i orzechami.

Kupiłem na targu 10 kg świeżych orzechów włoskich – są przepyszne.

Jeśli już mam się czymś objadać to zdecydowanie wolę orzechami i gorzką czekoladą (najchętniej z pomarańczami) 🙂

Mam trochę wyrzutów sumienia po wpisie Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana.

Przykłady potraw, którymi chciałem przełamać rutynę i wyjść na prostą nie są zbyt fortunne.

Na pewno nie zachęcam nikogo do rzucania się na naleśniki, jabłka w cieście czy o zgrozo lasagne, nawet warzywną. Kiedyś chyba nawet umieściłem ją na „czarnej liście”.

Z pewnością jeśli ktoś lubi, to dania te są bardzo smaczne i zrobione z głową wcale nie muszą być niezdrowe ale jako podstawa „diety” odpadają.

Podobnie jak przykładowo:

  • pierogi
  • krokiety
  • pyzy
  • knedle
  • leniwe
  • ogólnie tzw. potrawy mączne 
  • zapiekanki
  • pizza

i wiele innych potraw mających tę samą cechę:

trudno zjeść ich mało (kto przykładowo je jako posiłek 3 pierogi – a to zazwyczaj w zupełności wystarczająca porcja na raz) i bardzo łatwo złapać po nich niedojadka.

Dlatego jeśli czujecie, że potrzebujecie coś zmienić w diecie to zdecydowanie nie tędy droga.

Na pewno warto wprowadzić do diety coś, co będzie zawierało składniki, których może Wam brakować ale trzeba unikać potraw, po których łatwo stracić nad sobą kontrolę. 

Jem stosunkowo dużo gorzkiej czekolady (85% i więcej kakao)  i z tym akurat nie mam zamiaru walczyć. Chociaż tez oczywiście jak ze wszystkim, wskazany jest umiar.

Wszedłem nawet ostatnio na wyższy poziom wtajemniczenia – skusiłem się na czekoladę Lindta 99%  i wreszcie mi smakowała 🙂 Pamiętam, że za pierwszym razem nie byłem w stanie jej przełknąć.  Instrukcja na czekoladzie wręcz zachęca do pierwszych prób z mniej wytrawną czekoladą (rzędu 75% kakao co najwyżej).

Potrawy mączne i białe pieczywo to coś, czego obiektywnie rzecz biorąc należy unikać, jeśli nie chcesz mieć problemów z wagą. 

Podobnie jak ogólnie nadmiaru węglowodanów, które to mają bezpośredni wpływ na to, że tyjemy.

Dlatego różnorodna dieta i zmiany TAK

„Pierogi na boczku z  piwem”  ZDECYDOWANIE NIE 🙂

nawet w formie odmiany (wybaczcie za chwilę słabości).

Wracam do swojej diety „stołówkowej”:

Gotowana pierś z kurczaka z warzywami, kasza gryczaną i marchewką, Z sosem żeby nie przesadzić z „dietetycznością”.

No dobrze ale nie do końca o tym chciałem dzisiaj napisać 🙂

Kojarzycie Johna Goodmana ? O tym, że schudł usłyszałem jakiś czas temu ale teraz wpadł mi w oko artykuł, z którego wynika, że zrobił to mniej więcej tak samo jak ja – czyli w naturalny sposób – po prostu odstawiając śmieciowe jedzenie.

przed
po 🙂

 

 

 

 

 

 

 

 

przed (178 kg)
po (105 kg) 🙂

 

 

 

 

 

 

 

 

No nie jestem Johnem Goodmanem rzecz jasna i na szczęście nie miałem nigdy problemu z alkoholem (co najwyżej byłem colo-holikiem) ale gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości, że to ma sens, polecam lekturę poniższego artykułu (nie ma zbyt wiele do czytania jakby co – to uwaga dla leniwych):

https://teleshow.wp.pl/john-goodman-wazyl-180-kg-schudl-najprostszym-mozliwym-sposobem-6319075378980993a

To naprawdę działa (nawet w USA) 🙂

I tym optymistycznym akcentem pora rozpocząć weekend.

„Jedyną stałą rzeczą w życiu jest zmiana”

Jak idealnie byś sobie wszystkiego nie poukładał przychodzi taki moment, że zaczynasz szukać odmiany.

Najprawdopodobniej wynika to z braku witamin czy mikroelementów. A może po prostu ze zmęczenia materiału. Nie zmienia to faktu, że jeśli w porę na to nie zareagujesz, może się to skończyć fatalnie.

Currywurst – Neubrandenburg, Niemcy 2013. Zdjęcie i konsumpcja własne.

W każdym razie, jeśli pomimo tego, że Twoja idealnie ułożona dieta działa rewelacyjnie, zaczynasz pozwalać sobie zbyt często na ekstra przyjemności i co gorsza zaczyna się to odbijać na Twojej wadze, oznacza to, że czas na zmiany.

Nie musisz od razu zmieniać wszystkiego o 180 stopni ale na pewno warto zareagować, jeśli nie chcesz wrócić do starej wagi – a uwierz mi, bardzo łatwo się zdekoncentrować i polec nie wiadomo kiedy.

Kilkukrotnie w ubiegłych latach pozbywałem się 20-30 kg nadwagi – do dzisiaj nie pamiętam jak to się stało, że za każdym razem w którymś momencie zacząłem powoli odpuszczać i ostatecznie przegrywałem.

To bardzo niebezpieczny moment, zwłaszcza gdy od dłuższego czasu Twój organizm musi rozstawać się powoli z kilogramami, na co z niewiadomych przyczyn nieszczególnie ma ochotę. 

Jeżeli coś zaczyna iść nie do końca po Twojej myśli pora wyłączyć autopilota i przejść na ręczne sterowanie. Żeby nie przespać momentu, w którym możesz z tym jeszcze coś zrobić.

Przede wszystkim zastanów się co w międzyczasie zdążyłeś odpuścić. Czasami możesz wyłożyć się naprawdę na drobiazgach.

Ostatnio piję zdecydowanie mniej zielonej herbaty, czy w ogóle herbaty. Zastąpiłem ją w dużej mierze kawą, na dokładkę z mlekiem.

To pierwszy punkt, z którym muszę się zmierzyć. 

Warto także pomyśleć o dodatkowym źródle witamin i mikroelementów. Z jakiegoś powodu ciągnie Cię do różnych dziwnych rzeczy. Niekoniecznie jednak mam na myśli suplementy diety czy preparaty witaminowe z apteki. Lepiej poszukać czegoś naturalnego.

Ja wróciłem do przyrządzania sobie co wieczór pyłku pszczelego.  3 łyżeczki na pół szklanki letniej wody do wypicia na rano (pyłek musi rozmięknąć przez noc). 

Z innych przemyśleń, od jakiegoś czasu weszło mi w rutynę jedzenie sera białego na śniadanie. Jest pyszny ale na dłuższa metę każda monotonna dieta stanowi bardzo realne zagrożenie.

Dlatego w ostatnią sobotę zamiast klasycznie pojechać na zakupy na targ, by kupić kolejną porcję białego sera na najbliższy tydzień, udałem się na zakupy pod Halę Mirowską w Warszawie.

Naturalnie po śniadaniu, żeby nie przesadzić z ilością zakupów.

Jest tam bardzo fajny grecki mini market, w którym mają przepyszny oryginalny jogurt grecki, oliwki, biały ser owczy (delikatnie słodki w smaku), twarde sery owcze i kozie, tzatziki, rożne rodzaje chałwy (w tym pomarańczowa – ekstra do kawy 😉 ) i wiele innych greckich specjałów na wagę. 

Wszystkie masakrycznie tłuste ale jak wielokrotnie powtarzałem, to nie  tłuszcz jest źródłem Twoich problemow przy odchudzaniu a węglowodany.

Dzisiejsze śniadanie: oliwki, orzechy włoskie, ser twardy kozi i owczy, kanapki z awokado i białym serem owczym oraz sosem tzatziki. Do tego jogurt grecki (nie załapał się na zdjęcie)

Ceny co prawda również niczego sobie – kilogram twardego sera owczego czy koziego to wydatek rzędu 90 zł ale wystarczy kupić naprawdę niewielki kawałek – na tym własnie o polega. W nagrodę możesz delektować się prawdziwą eksplozją smaku – to niesamowite jak w miarę jedzenia takiego sera zmienia się jego smak w ustach i na jak długo pozostaje. „Sklepowe” sery są przy tym zupełnie bez smaku.

Zanim zacząłem wprowadzać zmiany, zdążyłem dojść do 107 kg . Kompletnie bez sensu ale najważniejsze to się nie przejmować i przede wszystkim za nic nie odpuszczać.

 

 

 

Generalnie najłatwiej łapie się kilogramy wieczorem. Pod tym względem najbezpieczniejsze jest śniadanie – tu naprawdę możesz się nie ograniczać.

Oprócz zachowania przerw pomiędzy posiłkami i nie podjadania to podstawowa „złota myśl”, którą warto wziąć do siebie jeśli chcesz odnieść sukces. 

Wieczorne piwo to 0,5-1 kg ekstra na wadze. Jeśli dołożysz do tego frytki czy inne przekąski może być więcej.

W swoim czasie (Veni, vidi i do tego chyba vici 🙂 ) w ramach eksperymentu zjadłem w weekend ponad 6000 kcal i straciłem na wadze – nie muszę dodawać, że większość tych kalorii zjadłem nie w porze kolacji.

Jest to istotny problem, zwłaszcza gdy prowadzisz bogate życie towarzyskie, które zazwyczaj na złość grubasom toczy się w porze kolacji a nie śniadania (no pomijając kolacje ze śniadaniem) 🙂

W każdym razie naprawdę nie trzeba wiele – 3 wieczory w tygodniu i jesteś 3 kg do przodu. Jeżeli nie kontrolujesz na bieżąco wagi możesz się zdziwić. Dobrze jest o tym pamiętać.

Wracając do zmian – zdążyłem zareagować wprowadzając je wcześniej, dlatego przez ostatnie parę dni wróciłem z wagą poniżej 105 kg.

I to pomimo spotkania ze znajomymi w sobotni wieczór.  Naturalnie kosztowało mnie to ekstra 1kg do wagi ale na moje szczęście w pubie Pod Baryłką wcześnie zamykają kuchnię i skończyło się na piwie bez dodatków – mogło być gorzej bo frytki wisiały w powietrzu 😉

Zmiany wcale nie oznaczały jakichkolwiek restrykcji. Oczywiście w granicach rozsądku z ilością ale takie śniadanie jak:

Naleśniki z ciasta dyniowego z serem.

albo:

Jabłka w cieście drożdżowym na prawdziwym zsiadłym mleku.

to naprawdę nie jest żaden problem. 

W ramach „odpoczynku” od poprawnej politycznie kuchni dietetycznej pozwoliłem sobie chociażby na:

Klopsiki wegetariańskie z kasza bulgur i gotowanymi warzywami w Ikea:

były całkiem niezłe – dały się zjeść 🙂

Z innych pomysłów na obiad: zupa krem z dyni z groszkiem ptysiowym, kaszotto z podgrzybkami (nie z torebki) i lasagne z warzywami. 

 

Absolutnie nic dietetycznego ale za to wyraziste w smaku – dzięki temu przestałem szukać dodatkowych wrażeń i łapać bez sensu ekstra kg.

Aż się boję po raz kolejny deklarować atak na 100 kg (zwłaszcza z lodówką pełną greckich przysmaków) ale pora chyba pociągnąć trochę w dół.

Jeśli nie teraz to kiedy ?

Cola i słodzone napoje na co dzień.

Opuściłem się ostatnio z blogiem ale trochę podkręciłem tempo i zaczęło mi zwyczajnie brakować czasu. 

Zmiana czasu na zimowy mnie delikatnie rozłożyła – przestawiłem godziny posiłków na czas zimowy ale w okresie przejściowym organizm domagał się posiłków nadal według czasu letniego 🙂

Fajnie byłoby przestawiać się stopniowo ale nie zawsze jest to możliwe. Stołówka, na której jadam wydaje obiady od godziny 13:00. Siłą rzeczy drugi posiłek jem o 13:00 a kolejny o 16:00. Te posiłki musiałem więc z dnia na dzień przestawić o godzinę, co organizm oprotestował.

Efekt – jakieś 105 kg.

Drugi element, który chyba zaczyna mi chyba od jakiegoś czasu przeszkadzać to trochę monotonna dieta – owszem bardzo smaczna ale na dłuższą metę jak się jednak okazało mało zróżnicowana. 

Takie obiady są względnie zdrowe i naprawdę mi smakują :

ArrowArrow
Shadow
Slider

Niestety jedzenie ich codziennie przez 5 dni w tygodniu może się też znudzić.

Żeby nie szukać odmiany pomiędzy posiłkami, trzeba zmienić coś w samych posiłkach.

Jedzenie musi być smaczne i zróżnicowane – monotonna dieta wcześniej czy później zawsze kończy się porażką … 

Dwa dni temu zamiast swój „poprawny politycznie” obiad zjadłem ordynarnie naprawdę duże frytki z sosem majonezowym. Organizm zareagował bardzo entuzjastycznie 🙂 + 100 punktów do radości z życia a w bonusie + 1 kg na wadze dnia następnego (to pewnie za ten sos). 

Dlatego zdecydowanie pora na zmiany. Szkoda by było polec w taki sposób.

To taka mała automotywacja przed kolejną porcją frytek z sosem majonezowym. 

Dzisiaj mama zadała mi pytanie po jaką cholerę zjadłem te frytki, wiedząc czym to grozi ?

Nie mam pojęcia – przeciętny palacz ma świadomość, że palenie zabija, co nie przeszkadza mu w paleniu. Tak mamy, że czasami potrzebujemy zjeść coś zwyczajnie niezdrowego. Kompletnie nie wiem po co. Ktoś wie ?

W tym wszystkim ratuje mnie to, że co by nie było nie wpadłem jeszcze na pomysł żeby w ramach „skoku w bok” pójść do KFC czy McDonalda. 

Podobnie jak nie wróciłem do picia coli, chociaż nazywając rzecz po imieniu byłem od niej uzależniony.

Rok temu potrafiłem wypić 2 litry coli dziennie. Zimna cola w puszce to było coś, po czym czułem się najlepiej. Ten smak, to orzeźwienie … nie wyobrażałem sobie bez niej dnia 🙂

Wiedziałem, że cola to świństwo ale nie przeszkadzało mi to w niczym – mniej więcej własnie tak, jak palaczowi szkodliwość palenia.

W okresach wzlotów starałem się kontrolować ilość spożywanych pokarmów ale przez ten cały czas postrzegałem colę przez pryzmat kalorii (w ramach tego przez dłuższy czas piłem colę „bez cukru”, która teoretycznie rozwiązywała ten problem).

Bo tak poważnie – skoro 1 litr takiej coli ma 2 kalorie to czy jest się czym przejmować ?

W sumie to nawet jeśli nie odpowiada Ci smak słodzików to 1 litr zwykłej coli to w końcu 420 kalorii. No jest to niby dużo (to tak jakbyś zjadł 100 gramowego pączka)  ale jeśli jesteś dużym facetem i masz zapotrzebowanie kaloryczne na poziomie powyżej 2500 kalorii dziennie to czysto teoretycznie nie powinno Ci to zrujnować życia.

A jednak rujnuje – kompletnie rozwala gospodarkę węglowodanową organizmu. 

Systematyczne picie coli czy innych słodzonych napojów jest jedną z prostszych metod na zafundowanie sobie insulinooporności.

To strzał cukru, którego ilości w normalnych warunkach nie byłbyś w stanie przełknąć bez odruchu wymiotnego.

Pamiętam jak w wieku ok 20 lat robiłem sobie krzywą cukrową. Wtedy wypicie szklanki glukozy to był koszmar.

Po ponad 20 latach regularnego picia coli zrobiłem sobie ponownie krzywą cukrową. Pomijając wynik jedno było dla mnie szokujące – wypiłem szklankę glukozy i … nic, zupełnie nic. Nie miała smaku ale nic poza tym, nawet nie była przesadnie słodka.

Organizm przyzwyczaił się do takiej ilości cukru i podszedł to tego ze stoickim spokojem.

Jak rzucić ten nałóg ?

Nie ma sensu przestawianie się na wodę niegazowaną z dnia na dzień bo nic z tego nie wyjdzie.

Do dnia dzisiejszego w zasadzie nie pijam wody niegazowanej, bo zwyczajnie mi nie wchodzi. Jeżeli w ogóle to lekko gazowaną i najchętniej z cytryną.

Na początku na pewno jest ciężko, jak przy każdym nałogu.

Mi osobiście pomógł kwas chlebowy a potem kawa.

Dobry, schłodzony kwas chlebowy, w smaku przypomina colę. Niestety większość kwasów chlebowych dostępnych w sklepach to straszna chemia i zwyczajnie są niesmaczne – łatwo się zrazić.

Jak zawsze najlepiej byłoby zrobić kwas chlebowy samemu. Ze sklepowych , jedyny który parę miesięcy nadawał się do picia i był dostępny na rynku, to Kwas Lidsky.

Jest słodzony ale ma o połowę mniej cukru niż cola. No i nie ma całej tablicy Mendelejewa w składzie.

Skład: woda, cukier, koncentrat brzeczki kwasu chlebowego (pszenżyto, mąka żytnia, słód żytni fermentowany, słód jęczmienny browarny jasny), regulator kwasowości: kwas cytrynowy.

Wartości odżywcze:

Wartość odżywcza na 100 ml: 123 kJ / 29 kcal
Tłuszcz: <0,1 g
w tym kwasy tłuszczowe nasycone: <0,1 g
Węglowodany: 7,1 g
w tym cukry: 5,8 g
Białko: <0,3 g
Sól: 0,01 g

W okresie przejściowym jest naprawdę niezłą alternatywą dla coli, chociaż przyznaję, że nie próbowałem używać go do drinków 🙂

W swoim czasie był dostępny w Tesco ale chyba go wycofali z oferty.

W każdym razie jeśli masz problemy z nadwagą cola i inne słodzone napoje gazowane (i niegazowane) to pierwsza rzecz, którą warto odstawić.

Jeżeli ciężko Ci nawet o tym pomyśleć to najprawdopodobniej jesteś uzależniony – tym bardziej musisz wziąć byka za rogi i nie szukać wymówek. 

Od coli jest szczególnie łatwo się uzależnić – działa tu zarówno cukier jak i kofeina. 

Rzucanie coli zajęło mi kilka miesięcy. Stopniowo zmniejszałem ilości wypijanego kwasu chlebowego (w końcu też jest słodzony) aż ostatecznie przerzuciłem się na naturalną kawę z ekspresu bez cukru, różnego rodzaju niesłodzone herbaty i wodę lekko gazowaną – najchętniej z cytryną 🙂

Po ponad 20 latach nadużywania coli od prawie roku nie wypiłem ani kropli i nie narzekam z tego powodu.

Słodzenie herbaty rzuciłem na szczęście wiele lat temu – najprościej jest zrobić to przerzucając się na jakiś czas na niesłodzone herbaty owocowe.

Mniej więcej po 2-3 miesiącach od odstawienia cukru ciężko Ci będzie przełknąć z powrotem słodzoną herbatę.

Gorzej jest z kawą jeżeli ją słodzisz – pozostaje picie kawy z niewielką ilością mleka i poszukanie sobie łagodnej w smaku kawy, która nie zmusza Cię do słodzenia.

Gorąco polecam picie prawdziwej kawy, najlepiej osobiście mielonej bezpośrednio przed wypiciem. 

Absolutnie unikaj kaw rozpuszczalnych w saszetkach typu 2w1 lub 3w1. Nie mają wiele wspólnego z kawą.

Zachęcam Was gorąco do kontaktu i wymiany doświadczeń – adres e-mail w zakładce „kontakt”. W najbliższym czasie będę trochę rzadziej zamieszczał nowe wpisy ale cały czas jestem dostępny. Postaram się też raz na jakiś czas wrzucić coś do galerii 🙂

Oslo, Norwegia, 2013.

 

Obiad, czyli męski punkt widzenia :)

Powoli chyba wychodzę na prostą. Co prawda przez ostatnie 2 dni żywiłem się jeszcze w biegu na mieście ale udało mi się to jakoś ogarnąć czasowo.

W sumie to nawet fajna odmiana. Wczoraj przykładowo na drugi posiłek zjadłem 2 małe oscypki z grilla z sosem żurawino podobnym. Dzisiaj tortillę ze szpinakiem i serem pleśniowym. 

Nie było to jakoś specjalnie dietetyczne ale udało mi się zachować godziny posiłków i nie podjadać między nimi, więc waga przyjęła to z wyrozumiałością:

Jeżeli z głową rozplanujesz sposób odżywania w tygodniu, łatwiej będzie Ci radzić sobie w trudnych sytuacjach.

Ostatnio rzuciłem się na orzechy włoskie – są zdrowe ale zjadanie kilograma na kolację siłą rzeczy musi odbić się na wadze. Stąd między innymi te 106 kg przed weekendem. 

Pomogło przerzucenie orzechów na śniadanie. No nie kilogram rzecz jasna tylko 8-10 orzechów,  za to codziennie do śniadania.  Swoją drogą pewnie brakuje mi czegoś z witamin czy minerałów.

Na kolację ostatnio często sięgam po pomelo – połowa średniej wielkości owocu to prawie 0,5 kg, więc jest czym się najeść – do tego sporo czasu zajmuje obieranie – warto robić to w trakcie jedzenia, dzięki temu w naturalny sposób nie zjesz kolacji zbyt szybko 🙂

We wpisie „No i stuknęła mi 30-tka :)”   poruszałem temat śniadania. Śniadanie i kolacja to stosunkowo najłatwiejsze posiłki do ogarnięcia – można je przygotować i nawet czasami zjeść w domu 🙂

Trochę gorzej wygląda to z drugim śniadaniem i „obiadem” jeżeli pracujesz.

W zależności od charakteru, godzin i miejsca pracy może to u każdego bardzo różnie wyglądać.

Tak jak wielokrotnie powtarzałem najważniejsze jest to, żeby:

  • starać się utrzymywać przerwy między posiłkami i nie podjadać między innymi,
  • najeść się każdym posiłkiem – nie sięgaj po byle co jeśli czujesz głód albo nie masz co zrobić z rękoma. Jeżeli to jest twoja godzina posiłku zjedz posiłek a nie batonika czy nie wiem co. Jeśli zrobiłeś się zbyt szybko głodny napij się kawy/herbaty i zastanów się, po czym tak szybko zgłodniałeś,
  • każdy posiłek był smaczny na tyle, żebyś nie szukał po nim czegoś dobrego
  • nie odpuszczać posiłków jeśli nie masz czasu lub nie jesteś głodny.
  • unikać śmieciowego jedzenia, gotowych dań czy potraw instant i ogólnie żywności wysoko-przetworzonej,
  • zachować umiar i zdrowy rozsądek,
  • pamiętać  o indeksie glikemicznym w miarę potrzeby,

i wszystko to, o czym pisałem  od początku bloga 🙂

Nie ma tu żadnej gotowej receptury.

Po wielu próbach doszedłem do tego, że na dłuższa metę sam nie będę w stanie pogodzić pracy i innych zajęć z codziennym przygotowywaniem sobie zróżnicowanych posiłków. 

Obiady domowe miały to do siebie, że nie zawsze dało się je zsynchronizować z zaplanowanymi godzinami posiłków – poza tym w tygodniu największą wadą jedzenia obiadów w domu, jest ich późna pora – jeśli pracujesz standardowo do 16:00 to obiad możesz zjeść zazwyczaj dopiero o 17-18. A co z kolacją ? A jeśli będziesz musiał zostać dłużej w pracy lub po pracy gdzieś pojechać ? 

To był dla mnie podstawowy problem, który musiałem jakoś rozwiązać.

Próbowałem cateringiem dietetycznym ale moje doświadczenia  z dietą „pudełkową” zakończyły się fiaskiem. 

Głównie dlatego, że po początkowym efekcie wow (fajnie jest jeść różne wyszukane dania, których najczęściej samemu nie chciałoby Ci się zrobić) okazywało się, że przynajmniej 1 posiłek codziennie był nie do przełknięcia. Często posiłki były przekombinowane. W efekcie i tak trzeba było zastanawiać się co by tu zjeść.

Poza tym dieta pudełkowa po jakimś czasie robiła się dla mnie za każdym razem zbyt monotonna – może miałem pecha i kucharze nie trafiali w mój smak.

Doszło do tego, że miałem już serdecznie dosyć ogórków, którymi byłem katowany notorycznie na śniadanie (bo niskokaloryczne) i rukoli, którą mi wręcz obrzydzili – wybaczcie ale do dnia dzisiejszego miska rukoli z paroma pomidorkami koktajlowymi nie jest czymś, co mógłbym zaakceptować jako posiłek.

Ale żeby nie było taka sałatka z pomidorkami, jajkiem, oliwkami i sosem jogurtowym z koperkiem już jak najbardziej 🙂

Taka sałatka może być bardzo fajnym posiłkiem pod warunkiem, że sos wszystkiego nie zepsuje. W tym przypadku sos jogurtowy z koperkiem był smaczny i chyba, że było w nim żadnych szczególnych świństw 🙂

Ostatecznie problem rozwiązałem typowo po „męsku” – znalazłem sobie blisko pracy sensowne miejsce, gdzie oferowali codziennie inne zestawy obiadowe i od poniedziałku do piątku 2 posiłki załatwiałem w ten sposób. 

Zwykle ok. godziny 12-13 jadłem wpierw zupę z zestawu obiadowego (przeważnie były 2-3 do wyboru)  a potem przed 16:00 drugie danie (najczęściej 2 opcje).

Gdy nie miałem jak wyrwać się z pracy zamawiałem zestaw obiadowy z dostawą. 

Jest coraz więcej miejsc gdzie można trafić na smaczną i względnie zdrową kuchnię (opartą na naturalnych produktach). Koszty takiego rozwiązania wcale nie są bardzo wysokie –  zestaw obiadowy w Warszawie to wydatek rzędu 15-20 zł.

Ja w małej knajpce włoskiej (zestawy obiadowe były raczej z kuchni polskiej) płaciłem za zestaw 15 zł.  Czyli miesięcznie ok 300 zł (bez weekendów) – ludzie potrafią więcej wydawać miesięcznie na papierosy.

Idąc do sklepu na dół po „coś” na drugie śniadanie zazwyczaj wydawałem więcej, nie wspominając o tym, że raczej trudno to było nazwać posiłkiem.

Do tego jako stały klient zazwyczaj zaczynasz być traktowany trochę inaczej – możesz poprosić żeby fasolka nie pływała w zasmażce, schabowego dostać bez panierki a zamiast ziemniaków zjeść kaszę bulgur 🙂 – jeżeli nie, poszukaj innego miejsca.

To miał być gulasz, z ciężkim, zaprawianym mąką sosem, który specjalnie dla mnie został przygotowany jako kawałek gotowanego mięsa wołowego bez sosu ale za to w gotowanych warzywach, z natką w charakterze przybrania. 

Jak to się ma do domu i rodziny 🙂 ? Pewnie teraz część tradycyjnych „Pań domu” patrzy na mnie jak na zwyrodnialca … 

No na to, w kulinarnym kontekście, zostawiłem sobie śniadania, kolacje  i cały weekend. Kwestia dogadania się i zrozumienia oraz wsparcia ze strony bliskich. 

Na pewno fajniej byłoby gotować codziennie w domu. Jeśli masz taką możliwość to korzystaj z tego jak najbardziej.

Zazwyczaj jednak w domu raz masz czas żeby coś przygotować, innym razem nie bardzo. 

A w tym przypadku najważniejsza jest naprawdę regularność posiłków.

Czasami w życiu trzeba pójść na kompromis i przede wszystkim spojrzeć realnie na temat. 

Jeżeli gotując w domu jesteś w stanie zachować regularność posiłków to nawet się nie zastanawiaj przez chwilę.

Jeżeli jednak różnie z tym bywa – może lepiej jest znaleźć inne rozwiązanie ?

W każdym razie niezależnie od tego czy ktoś uważa mnie za barbarzyńcę, robiącego zamach na dom, rodzinę i nie wiem co jeszcze, w ten sposób udało mi się rozwiązać problem przestrzegania godzin posiłków, niezależnie od tego co by się działo.

A dodatkowo odpadło mi jeszcze parę innych problemów:

  • Problem dodatkowej okazji do podjadania – niestety nie potrafię nie podjadać (czytaj nie „próbować”) szykując jedzenie.
  • Problem kontroli ilości tego co jem – bardzo istotne zwłaszcza na początku. Jeśli samemu nakładasz sobie jedzenie, jeżeli jesteś głodny, łatwo jest nałożyć sobie zwyczajnie zbyt dużo. Dodatkowo, zawsze możesz pójść po dokładkę gdy coś Ci bardzo smakuje i nie zapanujesz nad pokusą. 
  • Problem monotonni diety – trudno jest gotować codziennie coś innego dla 1 czy 2 osób. Zazwyczaj jednak gotujesz garnek zupy, którą męczysz do końca tygodnia i coś na drugie danie, raczej również nie jest to codziennie coś innego.

W zamian musisz się niestety liczyć z tym, że jakość składników używanych do gotowania zestawów obiadowych może pozostawiać wiele do życzenia  – dlatego kluczowy będzie wybór odpowiedniego miejsca – cena nie powinna tu być głównym kryterium. 

Jeżeli zdecydujesz się na takie rozwiązanie i masz jakiś wybór, staraj się jednak wybierać potrawy zdrowsze – zamiast frytek wybierz gotowane ziemniaki albo w ogóle z nich zrezygnuj (tak robiłem przez długi czas).

Ogranicz do minimum rzeczy smażone. Gdy przyjdzie Ci ochota na kotleta de volaille nie wygłupiaj się – zrób go sobie sam w weekend – będziesz wiedział na czym go smażysz i co włożyłeś do środka.

Wszelkiej maści zapiekanki (typu lasagne chociażby) to również kiepski pomysł – bo nie masz pojęcia co tak naprawdę jest w środku. Najlepsze będą proste potrawy, w których widać wszystkie składniki i nie da się za bardzo „zaoszczędzić” Twoim kosztem. 

Z tego samego powodu omijam również szerokim łukiem wszelkiej maści pierogi, naleśniki, krokiety, pyzy z nadzieniem – to są akurat potrawy, które podobnie jak kotlet de volaille – najlepiej jest jednak zrobić w domu.

Również z rezerwą podszedł bym do różnego rodzaju sosów. Przede wszystkim, jeśli nie przełkniesz czegoś bez sosu to po co to w ogóle jeść ? Może lepiej zjedz sam sos 😉

Pomarańcze z gorzką czekoladą. Jedno z moich ulubionych połączeń smaków 🙂

I to w skrócie cała tajemnica …

Skoro wszystko jasne życzę Wam żebyście mogli trochę wyhamować w ciągu najbliższych dni. Nie przesadźcie z pańską skórką i obwarzankami 🙂

Życie … :)

Wybaczcie ale ten tydzień mam zawodowo bardzo napięty więc nie mam jak Was zamęczać swoimi refleksjami. W przyszłym tygodniu powinno być lepiej …

W poprzednim wpisie napisałem jednak coś, z czego dla przyzwoitości muszę się wycofać 🙂

Teoria, jakoby można bezkarnie się objadać frytkami, popijając je piwem, pod warunkiem, że potem nie będzie się tego robiło ponownie, aż do momentu zejścia z wagą poniżej poziomu sprzed „objadania” się, jest tylko teorią …

Życie potrafi ją bardzo brutalnie zweryfikować. W tym przypadku poczucie bezkarności wcale nie jest Twoim sprzymierzeńcem.

Każdy taki wyskok to jednak zaburzenie stanu równowagi. Czego byś sobie nie obiecał, tak naprawdę nigdy nie wiesz czy i jak szybko po czymś takim uda Ci się wrócić do normalnego rytmu – w końcu z jakiegoś powodu jesteś/byleś otyły. 

Dlatego bezpieczniej jest jednak bardzo ostrożnie dawkować sobie ekstra przyjemności – bez sensu byłoby wszystko zaprzepaścić przez jakieś głupie frytki z piwem – nie są tego warte 🙂

Okolice Jadowa, Polska 🙂 2018

Dlaczego o tym w ogóle piszę ?

Trochę mi ten tydzień dołożył, czego nie uwzględniłem w swoich planach i teoriach. W moim przypadku reakcją na stres nie jest bynajmniej zaciśnięcie żołądka do stanu, w którym nie jesteś w stanie nic przełknąć 🙂

Powiedziałbym, że raczej wręcz odwrotnie …

Drugiego koncertu co prawda nie było ale wieczorne piwo z orzeszkami czy paluszkami i owszem.

No niestety pewne smaki jednak zostają a w sytuacji ludzi przewlekle otyłych, to tak jak z sięganiem po alkohol u alkoholików po odwyku …

Do tego stres – łatwo się sięga po paluszki czy nie wiem co żeby zająć ręce i coś na „spokojnie” przemyśleć (coś czego akurat grubasom nie wolno robić i nie chodzi mi o myślenie).

Pewnie palaczom jest łatwiej w takich sytuacjach 🙂

Wynik – Zamiast wrócić do wagi 102,5 doszedłem stopniowo do ok 106 kg. To nie dramat ale pierwsze ostrzeżenie – trzeba potraktować je poważnie. 

Ok, ogarniam się i wracam do Was w przyszłym tygodniu, mam nadzieję, że z tarczą 🙂

Sztokholm, Szwecja, 2013

Miłego weekendu !!!

Nie chwal dnia przed zachodem słońca :)

Tak sobie myślę, że jednak jak to bywa, trochę przedwcześnie odtrąbiłem opuszczenie strefy otyłości 🙂

Zapomniałem, że przede mną (18.10) koncert Fisha, byłego wokalisty zespołu Marillion, w warszawskim klubie Progresja.

Z jednej strony był to pierwszy koncert, na którym kupiłem sobie koszulkę w rozmiarze XL (słownie: jeden XL) i o dziwo pasowała 🙂 Z drugiej, skoro już człowiek wybiera się na koncert,  zostawiając samochód w domu …

Plan miałem taki – przed koncertem jem wcześniej kolację a na koncercie piję tylko piwo (jakieś 2 godziny po kolacji).

Realizacja – z wcześniejsza kolacją nie było problemu, chociaż zamiast jabłka zjadłem całkiem sporo orzechów włoskich, stanowiących teoretycznie lepszą bazę pod późniejsze picie piwa.

Na koncercie wypiłem 3 pół litrowe piwa (bardzo fajne, lane czeskie piwo – chyba nawet nie chrzczone za bardzo), które „zgrabnie” połączyłem z 2 ekstra porcjami frytek. Frytek oczywiście nie było w planie ale na moje nieszczęście były bardzo smaczne i chodziły za mną od dłuższego czasu.

Połączenie piwa z frytkami na kolację (+ wcześniejsze orzechy) zaowocowało całkiem wymiernymi efektami: +2 kg do wagi następnego dnia rano.

Tak jak wcześniej sygnalizowałem, jeżeli zależy Ci na zrzucaniu kilogramów nie łącz alkoholu z jedzeniem.

Fish. 18.10.2018 r. Klub Progresja, Warszawa. Zdjęcie własne.

Jak do tego w ogóle podejść ? Niestety wychodząc, ma się czasami ochotę na to, czy tamto – trudno sobie w końcu wszystkiego odmawiać.

Jeżeli jednak jesteś na początku swojej walki, jesteś otyły i masz naprawdę dużo kilogramów do zrzucenia, staraj się unikać tego typu „okazji”, zwłaszcza jeśli wiesz, że masz problemy z silną wolą – dzięki temu  udało mi się zrzucić prawie 70 kg.

Nie twierdzę, że nie piłem w tym czasie alkoholu – po prostu nie łączyłem alkoholu bezpośrednio z jedzeniem i raczej unikałem piwa, pijąc w zamian czerwone, wytrawne wino:

25.02.2018 r.  Waga: 146 kg. W godzinę po kolacji pozwalałem sobie na lampkę czerwonego, wytrawnego wina (wybaczcie za szkło ale tak po męsku, akurat takie było pod ręką). 

W dalszym ciągu staram się nie nadużywać piwa i mimo wszystko nie łączyć alkoholu z jedzeniem, chociaż przy wadze w okolicy 100 kg nie muszę już do tego podchodzić tak ortodoksyjnie.

Warunek – nadal mówimy o okazji raz na jakiś czas a nie o rutynie.

Tak naprawdę osiągnąłem poziom wagi, który chciałem – teraz to, czy waga zatrzyma się na 99 kg czy na 85, nie ma już dla mnie aż takiego znaczenia jak wtedy, gdy ważyłem ponad 170 kg i miałem problem z wejściem na 3 piętro po schodach.

Żeby nie musieć rezygnować ze wszystkich przyjemności a jednocześnie nie zaprzepaścić tego, co udało mi się osiągnąć, postanowiłem, że jeżeli nadarza się jakaś specjalna okazja, która sprawia, że mam ochotę złamać zasady (chociażby ekstra frytki i piwo podczas koncertu),  to ok, mogę to zrobić ale pod jednym warunkiem:

Do czasu zejścia z wagą poniżej poziomu, przy którym pozwoliłem sobie na złamanie zasad, nie mam prawa zrobić tego ponownie.

Innymi słowy „wesele” tak, „poprawiny” nie.

W związku z tym nie planuje żadnych koncertów do czasu powrotu z wagą przynajmniej do poziomu poniżej 102 kg 🙂

Do tego dla bezpieczeństwa warto ustawić sobie jakieś nieprzekraczalne maksimum wagi – dla mnie jest to 5% wagi, czyli przy wadze 102,6 kg nie miałem prawa przekroczyć w żadnym momencie 107,7 kg i to mi się udało.

Opisuję to wszystko żeby pokazać Wam na bieżąco, na własnym przykładzie, jak to działa.

Nie da się popijać piwkiem golonki (zwłaszcza na kolację) i patrzeć jak kilogramy lecą w dół.

Albo „piwo” albo „golonka” – wybór należy do Ciebie. Oczywiście możesz wybrać jedno i drugie ale wtedy bądź pewien kumulacji.

Jeśli zdarza Ci się to raz na jakiś czas to oczywiście nie ma co dramatyzować – jeśli w każdy weekend albo częściej …. pewnie zdążyłeś już zauważyć efekty 🙂

Kempten, Bawaria, Niemcy – Allgäuer Festwoche. 14.08.2016 r.

No i stuknęła mi 30-tka :)

Powoli moja przygoda z odchudzaniem zbliża się do końca. A przynajmniej jej bardziej spektakularna część. 

Dzisiaj osiągnąłem umowną dolną granicę otyłości: BMI = 30

Od jutra waga powinna informować mnie co rano, że mam nadwagę a nie otyłość. 

Trochę się martwię, że po zejściu z wagą poniżej 100 kg stracę w pewnym sensie jeden z aktualnych celów w życiu 🙂

To takie głupie uczucie – człowiek dąży do czegoś a gdy to już osiągnie, nagle uświadamia sobie – no jak to, to już ? To co ja teraz będę robił ?

Ale nie ma co dzielić skóry na niedźwiedziu – zostało jeszcze 3 kg i głupio by było teraz coś poszło nie tak – a historia zapewne zna wiele takich przypadków.

W każdym razie zejście poniżej 100 kg uczczę chyba lampką dobrej wody niegazowanej z cytryną (no może nie Acqua di Cristallo ale zawsze) – inne formy celebracji oznaczałyby zapewne następnego dnia bonus na wadze, w postaci powrotu powyżej 100 kg. W ten sposób można by było świętować w nieskończoność 🙂

We wpisie „Zaczynamy na poważnie :)” pominąłem jedną, bardzo istotną kwestię, dotyczącą śniadania, czy ogólnie kanapek – czym smarować pieczywo ? 🙂 

Pisałem już o tym wcześniej i dla mnie nie było to nic nowego, dlatego nie ująłem tego na liście wprowadzonych zmian. 

Od dłuższego czasu używam do smarowania pieczywa:

  • naturalnego masła, ze śmietany pozyskiwanej z mleka prosto od krowy (przywożę sobie osobiście ze wsi),
  • awokado (dojrzały owoc doskonale da się smarować – ważne żeby nie dojrzewał w lodówce bo wtedy czernieje i nadaje się do … ),
  • tłoczonych na zimno oleju lnianego, oliwy z oliwek, olejów z orzechów czy jakiegoś innego, fajnego oleju (płaska łyżeczka od herbaty rozprowadzona na kromce pieczywa). Oleje takie warto kupować w małych butelkach, bo szybko tracą swoje własności – trzeba patrzeć na datę produkcji (muszą być świeże)  i przechowywać je w chłodnym, ciemnym miejscu.

Wszelkiej maści margaryny, masła roślinne, miksy utwardzonych tłuszczów rożnego pochodzenia, serki do smarowania pieczywa to naprawdę straszne świństwo – jeśli ich używasz to miej pretensję tylko do siebie.

Masła sklepowe podobno są domieszkowane utwardzonymi tłuszczami roślinnymi. Nie mam możliwości potwierdzenia czy zaprzeczenia tej teorii spiskowej więc na wszelki wypadek staram się ich nie kupować.

Jednak jakby co, na pewno jest to lepszy wybór niż jakaś „Delma” czy „Rama” – cud środek na Twój cholesterol i nie wiadomo co jeszcze.

Jeżeli żadna z tych opcji Ci nie pasuje, zawsze możesz opracować do smarowania pieczywa własną wariację na temat guacamole, humusu czy chociażby pesto – ale powtarzam własną, nie sklepową.

Warto też pomyśleć o dodatkach – ja regularnie dodaję do kanapek len mielony, nasiona chia, łuskane nasiona konopi.

Do tego oczywiście jakieś warzywka – fajnie byłoby gdyby były sezonowe – wtedy mają szansę mieć jakiekolwiek witaminy. Zamiast warzywek mogą być kiełki czy własnoręcznie wysiana rzeżucha 🙂

To myślę tyle w temacie kanapek. 

Rytuał przygotowania ŚNIADANIA zajmuje oczywiście trochę czasu.

Wszystkim, którzy twierdzą, że tak się nie da, że na to trzeba mieć ten czas, że żyję w innym świecie i nie muszę wstawać o 5:00 i lecieć z obłędem w oczach do pracy na 8:00 (wliczając godzinę na dojazd w korkach), nieśmiało zwracam uwagę na to, że można równie dobrze zrobić je wieczorem, schować do lodówki (chyba każdy ma) i zabrać ze sobą rano do pracy 🙂

Robi się to tak 🙂 :

Może w pracy wyglądają już trochę mniej apetycznie ale bez przesady 🙂

No dobra, to był taki żart dla opornych – chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że wszystko wynika tak naprawdę z chęci. Każdy problem można spróbować rozwiązać, chyba że jest po prostu formą wymówki …

Śniadanie to oczywiście nie tylko kanapki. Jeśli masz czas i miejsce do zrobienia, możesz zjeść chociażby jajecznicę, warzywa z patelni, czy jakąś fajną sałatkę lub musli – to tylko tak, żeby ktoś po przeczytaniu tego bloga nie doszedł do wniosku, że żeby schudnąć ma jeść kanapki. Jest akurat wręcz odwrotnie, chociaż jak widać kanapki mogą w niczym nie przeszkadzać.

W przypadku sałatek i musli ważne jest (jak w sumie ze wszystkim), żebyś zrobił je w jak największym stopniu sam. Unikaj jeśli tylko możesz gotowych, produkowanych na skalę przemysłową dań i potraw.

Ja przez długi czas w weekend kupowałem na bazarze pod Halą Mirowską w Warszawie po 5-10 dkg surowych, nie poddanych żadnej obróbce (żadne prażone czy solone)  orzechów nerkowca, brazylijskich, arachidowych, laskowych, włoskich, pecan, pini, pistacji, migdałów, makadamii, itd. – ważne żeby były świeże – orzechy lubią łapać pleśń gdy są kiepsko przechowywane, poza tym utleniają się tracąc wartości (z tego powodu idealnie byłoby kupować orzechy w łupinach).

Własnoręcznie zrobione musli to zdecydowanie lepszy pomysł niż gotowe, kupione w sklepie.

Rozdrabniałem je następnie w blenderze (bez łupin jakby co – zwłaszcza w przypadku makadamii)  – najlepiej oddzielnie każdy rodzaj orzechów bo są różnej twardości i kiepsko to wychodzi jak się je próbuje wrzucić do blendera razem.

Tak przygotowane orzechy były baza do własnego musli orzechowego, do którego dodawałem zazwyczaj suszone owoce goji, morwę oraz nasiona chia (ew. inne „superfoods” w umiarkowanej ilości).  Do tego według uznania można dodać jakieś ziarna czy płatki – ważne żeby były jak najmniej przetworzone i bez dodatków.

Na śniadanie odmierzałem ok 50 gram powstałego musli, dodawałem świeże, ew. suszone (bez dodatku cukru) owoce, w zależności od tego co było sezonowo na rynku i na koniec kefir.

Porcja takiego musli + owoce + 200-250 gram kefiru to było naprawdę ekstra śniadanie. I można było je bardzo łatwo i szybko przygotować (mając wcześniej zrobioną bazę musli) i zabrać ze sobą do pracy czy na drogę – wystarczyło kupić małą butelkę kefiru 250 ml (tu niestety produkt sklepowy, ale nie można dać się zwariować – jeśli ktoś ma chęci i czas na robienie domowego kefiru to na pewno lepiej na tym wyjdzie).

Z kefirów dostępnych w sklepach, mi osobiście najbardziej smakował kefir Robico – ma dodatkowo tę zaletę, że można go kupić w małych butelkach 250 ml – w sam raz na jeden posiłek.

Tu jednak istotna uwaga – jak napisałem wcześniej do wszystkiego trzeba dojść powoli, tak by Twój organizm i przede wszystkim smak, dostosowały się do wprowadzanych zmian.

Swoją „przygodę” z musli zaczynałem dawno temu od sklepowego crunchy o smaku orzechowym albo granolą czekoladową z serkiem wiejskim z Piątnicy – z perspektywy czasu straszny ulepek, niczym nie różni się od kawałka sernika czy szarlotki.

Ale wtedy, pomysł zjedzenia naturalnego musli z kefirem był dla mnie mocno abstrakcyjny – po prostu mi to nie smakowało. Zwłaszcza w porównaniu z serkiem wiejskim z crunchy czy granolą  😉

Moja rada – zacznijcie od tego, co Wasz smak zaakceptuje i stopniowo zmieniajcie skład musli. Jeśli na początku wolicie musli z mlekiem, jogurtem czy serkiem wiejskim – nie walczcie z tym przesadnie, żeby się nie zrazić i nie obrzydzić sobie musli – to naprawdę fajna metoda żeby pozyskać dla organizmu jakieś witaminy, minerały i zdrowe tłuszcze.

W ostateczności jeżeli zaczniecie od musli sklepowego to też nic Wam z tego tytułu nie odpadnie – przeczytajcie uważnie etykietę i wybierzcie w miarę możliwości musli z jak najbardziej naturalnymi i najmniej przetworzonymi składnikami – bez dodatku cukru pod różną postacią, w tym przede wszystkim bez syropu glukozowo-fruktozowego.

Tak jak wielokrotnie powtarzałem, śniadanie to najważniejszy posiłek dnia – dobrze jest zaplanować go o optymalnej godzinie. Dla mnie ta godzina to 9:00. Zwykle wstaję około godziny 7:00-7:30.

Jeżeli wstaje wcześniej to wypijam w formie „przedśniadania” kawę z mlekiem. Fajną opcją jest też szklanka wody z miodem i cytryną albo przygotowany poprzedniego dnia wieczorem pyłek pszczeli (3 łyżki na szklankę wody) – może być z jakimś błonnikiem na dodatek.

Na samym początku tego bloga, opisując mechanizmy związane z insuliną i glukagonem, zwracałem uwagę na to, że co do zasady posiłki lepiej jest jednak jeść po wysiłku a nie przed.

Budząc się z samego rana i od razu lecąc do lodówki trudno powiedzieć, który wysiłek mamy na myśli – dajmy sobie czas na rozruch. Dlatego śniadanie lepiej jest zjeść po wykonaniu porannych rytuałów – najlepiej zaliczając jeszcze po drodze spacer z psem (jeśli ktoś ma jakiegoś pod ręką).

Jeżeli zjadasz śniadanie zbyt wcześnie, to po pierwsze pójdzie Ci nie do końca tam, gdzie byś chciał a po drugie o wcześniejszej godzinie zrobisz się z powrotem głodny. 

Reasumując – śniadanie musisz zjeść obowiązkowo. Nie warto jednak się z tym przesadnie spieszyć – raczej nie wcześniej niż w godzinę po obudzeniu się (ja preferuję 2 godziny).

To chyba wszystko o śniadaniu – chociaż oczywiście w żaden sposób nie wyczerpuje to tematu. Jeżeli macie fajne pomysły na śniadania czy uwagi to oczywiście będę wdzięczny za maile.

Chciałbym tylko, po raz nie wiem który,  przypomnieć wszystkim którzy trafili na ten blog i zastanawiają się po jaką cholerę wypisuje w ogóle takie rzeczy:

Ten blog skierowany jest to osób skrajnie otyłych, którzy przez lata wypracowali sobie BMI na poziomie 50 i więcej i powoli tracą nadzieję w to, że może być inaczej. Ma im pokazać, że tak – zdecydowanie może.

Nie jest to żadna recepta ani gotowy sposób na cokolwiek – zawiera tylko i wyłącznie moje doświadczenie z bogatej, 20 letniej historii walki z otyłością.

Dlatego każdy, kto oczywiście ma powód żeby czytać tego bloga, musi na niego spojrzeć przez pryzmat samego siebie i postarać się zrozumieć jak to działa a następnie przełożyć wszystko na „język” swojego organizmu.

To, że ja jem dużo tłustego nabiału i chudnę nie oznacza, że Ty również schudniesz w ten sposób, czy wręcz Ci to nie zaszkodzi.

Czego bym nie napisał nie zwalnia Cię to od myślenia. A jeżeli masz naprawdę BMI powyżej 50 to masz o czym myśleć …

Kreta, Grecja, 2018. Zdjęcie własne.

Weekendowe eksperymenty.

Za nami przepiękny weekend  🙂 Miejmy nadzieję, że nie ostatni w tym roku.

Tak się złapałem na tym, że ostatnio zdecydowanie więcej czasu poświęcam weekendom ale to z prozaicznej przyczyny – ze względów bezpieczeństwa w tygodniu staram się nie eksperymentować – więc ile można pisać o tym samym ? 

Śniadanie, drugie śniadanie, obiad, kolacja i tak w kółko … nuda Panie 🙂

Jedzenie może być ekscytującym doznaniem, źródłem uniesień i radości w życiu … ale wiesz co – jeśli ważysz 1xx kg to źródeł uniesień i przyjemności poszukaj sobie gdzie indziej. To Ci zdecydowanie lepiej zrobi 🙂

Chociaż wcale nie oznacza to, że masz żyć w dietetycznej ascezie – jak zawsze chodzi tylko o to, żeby zachować umiar i zdrowy rozsądek.

Wbrew temu co Ci się wydaje jedzenie nie jest wcale największą przyjemnością w życiu 🙂 Natomiast tak, zdecydowanie najszybciej i najłatwiej po nią sięgnąć. Da się to zauważyć rozglądając się dokoła …

O weekendach piszę często z jeszcze jednej przyczyny – od kiedy pamiętam mam z nimi problem, więc podejrzewam, że nie ja jeden. Weekend to ogólnie czas odpoczynku i odprężenia – jesteśmy wtedy mniej czujni i bardziej skłonni to kulinarnych skoków w bok. Dlatego szczególnie ważne jest żeby jednak nad nimi panować – zwłaszcza, że można to zrobić, jednocześnie nie wyrzekając się wszystkich przyjemności.

W ten weekend zaplanowałem sobie, że nie popłynę. Cel – waga w poniedziałek po weekendzie poniżej 105 kg. 

Trochę o realizacji …

Sobota:

W sobotę zwyczajowo pojechałem na targ, żeby uzupełnić zapasy:

Złamałem się i kupiłem lokalną kiełbasę – spróbowałem kawałek i była rewelacyjna (tak wiem, że to tylko przyprawy 🙂 ) – żeby jednak jakoś z tego wybrnąć wkroiłem kawałek kiełbasy do wegetariańskiej zupy z zielonych ogórków, robiąc ją w ten sposób bardziej treściwą i zjadłem w tej formie na drugie śniadanie ok. 13:00. Resztę oddałem, żeby mnie nie korciło.

Pierwsze śniadanie zjadłem rano na targu – duży kawałek świeżego twarogu – metoda prób i błędów znalazłem kobietę, która robi obłędny w smaku ser biały. I tak nie doczekałby powrotu do domu więc planowo zrobiłem z niego śniadanie 🙂

Fajnym zakupem na targu był boczniak i kasztany jadalne – dawno nie jadłem, więc pomimo tego, że nie było ich na liście zaplanowanych zakupów, nie zastanawiałem się długo.

Godzina obiadu (16:00) zastała mnie w Radzyminie podczas wypadu motocyklowego. Od dawna planowałem spróbować zachwalanych przez znajomych lodów w cukierni Małgosia, zatem skoro już tam trafiłem, decyzja mogła być tylko jedna.

Tylko jak to zrobić ? Mam zjeść lody i pewnie jakieś ciasto ? Ok, po prostu zrobię z tego posiłek.

Nie dodatek do obiadu a obiad.

Oczywiście kompletnie pozbawiony jakichkolwiek wartości odżywczych oprócz kalorii ale tak jak wielokrotnie powtarzałem – raz na jakiś czas (ostatni raz pozwoliłem sobie na taki posiłek na prawdę nie pamiętam kiedy) nie jest to problem. Nie można sobie wszystkiego odmawiać – pod warunkiem, że co do zasady przestrzega się reguł i jest to naprawdę wyjątek a nie norma,

Obiad ostatecznie złożył się z obłędnego w smaku tortu z wiśniami w posypce z pistacji, bardzo smacznego czegoś czekoladowego ze śliwką, przeciętnej „hipermarketowej” szarlotki bez smaku, niesmacznej kawy latte i kompletnie dla mnie niezjadliwych lodów o smaku „ciastko korzenne+mandarynka” i „śliwka z cynamonem”. Może gdybym wybrał bardziej tradycyjne smaki byłoby lepiej.

Pierwszy raz w życiu nie zmęczyłem całych lodów, które zamówiłem.

Po tym mega „dietetycznym” obiedzie poczułem się zaspokojony w zakresie chęci na słodycze na czas dłuższy. Żeby nie było – nie miałem żadnych wyrzutów sumienia. 

Uznałem, że skoro już pozwoliłem sobie na taką ekstrawagancję warto to jakoś wykorzystać  i sprawdzić jak po czymś takim będzie wyglądał mój poziom glukozy po 1,2 i 3 godzinach od zjedzenia tej petardy cukru i tłuszczu.

Wyniki: 113 mg/dl po godzinie, 128 mg/dl po 2 godzinach i 88 mg/dl po 3 godzinach. 

Trudno je jednoznacznie zinterpretować ze względu na dużą ilość tłuszczu w lodach i torcie.  Myślę jednak, że jak na taką bombę cukrowo-tłuszczową nie jest źle 🙂

Zmiana sposobu żywienia na co dzień przynosi jednak wymierne efekty w takich sytuacjach. Ale do tego trzeba dojść – taki posiłek parę miesięcy temu skończyłby się mega skokiem glukozy we krwi i jakąś masakrą na wadze – nawet nie chce liczyć ile to mogło być kalorii 🙂

Co z kolacją w takiej sytuacji ?

Nic – po 3-4 godzinach trzeba ją zdecydowanie zjeść, niezależnie od tego czy jest się głodnym. Charakter „obiadu” nic tu nie zmienia. No może tyle, że zamiast jabłka, które planowałem, wybrałem coś mniej słodkiego:

Gotowane warzywa pozwoliły mi pozbyć się uczucia przesłodzenia. 

Rewelacyjny pomysł na kolację w tej sytuacji 🙂

To brzydkie to ziemniak w mundurku.

 

Zaplanowane na sobotni wieczór piwo, z racji eksperymentów cukierniczych, pozostało w lodówce. Są pewne granice 🙂

Niedziela:

W sobotę akumulator w Valkyrii odmówił chęci współpracy – niestety dłuższy czas stała nieodpalana i zanim napełniło się benzyną 6 gaźników akumulator powiedział pa pa.

Z tego powodu  do Radzymina wybrałem się Hondą Deauville NT700VA. Fajny maluch na każda okazję (waży tylko 265 kg).  Trochę się człowiek czuje jak na rowerze 🙂 Frajda z jazdy jednak jest – to najważniejsze.

W niedzielę akumulator był już z powrotem naładowany i mogłem wreszcie pojeździć trochę Valkyrią.

To jest rok różnicy (tak w sumie to 6 miesięcy).
Pamiętacie pulpeta na Valkyrii z poprzedniego wpisu ?
Od czegoś takiego …
… do względnie normalnego człowieka (wg norm BMI nadal mam jeszcze jakieś 20 kg do zrzucenia)

 

Wracając do niedzieli …

W ramach porannych przyjemności przed śniadaniem (kanapki z pieczoną makrelą w pomidorach) wypiłem podwójne espresso z mlekiem „prosto od krowy”, do tego zjadłem 2 kostki czekolady gorzkiej 85%:

 

Czekolada co prawda „Biedronkowa” ale jako jedna z nielicznych powszechnie dostępnych na rynku, podobno nie zawiera w składzie odtłuszczonego kakao.

Na niedzielny obiad degustacji doczekał się boczniak – w wersji najmniej dietetycznej czyli panierowanej, do tego sobotnie ziemniaki w mundurkach, smażone na oleju rzepakowym z czosnkiem:

 

Na kolację zjadłem 1 jabłko i 1 gruszkę (twarde, soczyste no i w ogóle)

No dobrze, tylko po jaką cholerę to wszystko opisuję ? Pamiętnik jakiś czy co ?

Wynik … chcę Wam pokazać na własnym przykładzie i w pewnym sensie udowodnić, cały czas to samo:

Jedzenie regularne posiłków i nie podjadanie między nimi to podstawa odchudzania – nawet jeśli to co zjadasz, do super dietetycznych potraw nie należy.

W większości wypadków nic więcej nie trzeba. Oczywiście jeżeli macie w normie poziomy glukozy i insuliny (i ogólnie jesteście zdrowi tak w skrócie).

Jeżeli nie macie, to trzeba nad tym popracować i tyle (wtedy zapomnijcie na jakiś czas o tortach, szarlotkach i lodach).

Zazwyczaj nikt nie robi się gruby bo ma problemy z glukozą i insuliną. Te problemy przychodzą same po dłuższym czasie bycia otyłym – w bonusie. Niestety w praktyce uniemożliwia to potem schudnięcie. Robi się błędne koło, z którego ciężko jest wyjść, jeśli się nie zrozumie jak to funkcjonuje.

Ok, to co z tym wynikiem ?

Oto i on:

Poniedziałek, 15.10, 8:05 rano

1,8 kg mniej niż w piątek rano 🙂

Mała rzecz a cieszy – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że nie było to okupione jakaś drakońską dietą … ba – żadną dietą 🙂

Zaczynamy na poważnie :)

Przed nami  kolejny weekend.

Na szczęście na razie limit imprez weekendowych wyczerpałem.

W tej chwili powinienem co prawda siedzieć i obżerać się na jakiejś służbowej konferencji w centrum spa chyba w Serocku ale udało mi się wykręcić. 

Cel na weekend – waga w poniedziałek rano poniżej 105 kg 🙂 

Weekend zapowiada się słoneczny i ciepły – mam zamiar wyprowadzić Valkyrię  z garażu i trochę ją rozruszać, dopóki pogoda do tego zachęca – przy okazji zrobię może jakieś aktualne zdjęcia 🙂

Ten baleron na Valkyrii to ja w czerwcu 2017 r. Nie wiem jak biedaczka to wytrzymała ale na szczęście 400 kg motocykla (bez kierowcy) robi swoje 🙂 Razem z bagażami ważyliśmy ok. 600 kg.

Do tej pory pisałem o rzeczach względnie uniwersalnych. Jeśli kogoś z problemem przewlekłej otyłości skłoniłem do zbadania sobie poziomów glukozy i przede wszystkim insuliny to naprawdę ekstra. Nawet jeśli nie ma z tym problemu (a w tej grupie to rzadkość) to samo badanie i tak warto zrobić.

Dobrze jest zrozumieć, że ludzie otyli zazwyczaj wcale nie stają się otyli dlatego, że się strasznie obżerają (chociaż oczywiście zdarzają się i takie przypadki). 

Tyjemy, łapiąc w biegu byle co i byle jak – nie mając, że niby czasu na normalne jedzenie. Otyłość to nie jest coś, z czym człowiek się rodzi – sam byłem kiedyś szczupły, wręcz chudy jak patyk.

Naprawdę wystarczy rozejrzeć się dookoła – nie trzeba wiele żeby spostrzec, nawet po znajomych, że to chyba nie idzie we właściwym kierunku 🙂

Tak jak kiedyś napisałem jeszcze trochę i będziemy druga Ameryką (przynajmniej w kwestii otyłości).

Jeżeli komuś chciało się przebrnąć przez wszystkie posty od początku (czyli wchodząc na stronę valkyrie.pl od końca) to w sumie wie już co powinien zrobić, skoro na poważnie chce się pożegnać z otyłością: 

  • jeść regularnie posiłki (niezależnie od uczucia głodu i braku czasu),
  • unikać śmieciowego jedzenia (fast foodów, jedzenia produkowanego na skalę przemysłową i wysoko-przetworzonego, w tym zwłaszcza dań instant , żywności długoterminowej oraz słodzonych napojów i soków – zapomnij o „kawie” 3w1),
  • zachować minimum 3 godzinne przerwy pomiędzy posiłkami,
  • pod żadnym pozorem nie podjadać pomiędzy posiłkami (nawet jednego winogronka czy mini krakersa),
  • w miarę redukowania wagi wprowadzić więcej spacerów i ruchu do swojego zycia (ale z umiarem – nie mam na myśli biegania czy wyciskania na siłowni).

Tak trochę jako pochodną powyższego dodałbym 4 bardzo istotne wg mnie punkty, stanowiące już raczej techniki działania:

  • starać się pozyskać do swojego menu jak najwięcej naturalnej żywności, która ma szanse mieć jakiekolwiek wartości odżywcze (uwaga na naciągaczy),
  • czytać dokładnie etykiety produktów żywnościowych i nie dać się nabrać na chwyty producentów żywności („bez dodatku cukru” wcale nie oznacza, że dany produkt „nadaje się do zjedzenia” a produkty „fit” są często fit jedynie z nazwy),
  • unikać produktów „light”, odtłuszczonych i słodzików,
  • eliminować ze swojego jadłospisu żywność, po której czujemy się ociężali, zmęczeni czy po prostu niekomfortowo.

To wszystko brzmi tak banalnie, że aż nikomu się nie chce się tego stosować. 

Najśmieszniejsze jest to, że ludzie po przeczytaniu (podobno) tego wszystkiego w dalszym ciągu potrafią zadać pytanie z cyklu – no ale jak Ty to tak na prawdę zrobiłeś (w domyśle jak zrzuciłeś tyle kilogramów) ?

Albo w narodzie powoli zanika sztuka czytania ze zrozumieniem albo to brak wiary w to, że wystarczy tylko (i aż) tyle 🙂

Wystarczy.

Wiecie już co zrobić albo może lepiej – co ja zrobiłem.

Cała reszta to już indywidualne techniki i pomysły, dzięki którym możemy samym sobie pomóc przejść od teorii do praktyki.

Bo to, że wiemy wcale nie oznacza, że coś z tą wiedzą zrobimy. W końcu palacze też mają świadomość, że palenie zabija i co z tego. No ale oni nie mają problemu z wyjściem na plażę 🙂

Skoro wszystko już wiemy to jak zacząć ?

Jesteś otyły, nie panujesz nad godzinami posiłków i podjadaniem, tydzień bez Maca to tydzień stracony (dobrze żeby tylko tydzień), nie potrafisz odmówić sobie puszki coli, batonika czy croissanta, najlepiej ze słodkim nadzieniem ?

Najprostszą metodą aby tym zapanować w początkowej fazie to eliminacja z diety produktów o wysokim indeksie glikemicznym. 

Nie mówię, że do końca życia ale na jakiś czas, żeby pomóc samemu sobie okiełznać Twoje drugie ja, które chociaż sam tego nie chcesz, kieruje Twoimi nogami do najbliższego „McDonalda”.

W internecie jest mnóstwo stron poświęconych indeksowi glikemicznemu, zawierających mniej lub bardziej udane tabele i zestawienia, nie będę im robił konkurencji.

Warto wydrukować sobie jakąś sensowna listę i zastanowić się na spokojnie co czym możecie zastąpić w swojej diecie, bez zbytniego poświęcenia.

Ja w pierwszej kolejności odstawiłem pieczywo pszenne i bułki, zastępując je chlebami z mąki żytniej czy orkiszowej, bez drożdży ( tam gdzie drożdże tam musi być i cukier – inaczej chleb nie wyrośnie), na naturalnym zakwasie. 

To nie było żadne poświęcenie bo te chleby bardzo mi smakują. Ważne jest to żeby nie dać się nabrać – nie wszystko co udaje naturalny, żytni chleb na zakwasie, jest nim w rzeczywistości. Czytać, czytać i jeszcze raz czytać 🙂

Kolejnym krokiem było zastąpienie wędlin sklepowych wyrobami „swoiskimi” lokalnej produkcji (idealnie byłoby dotrzeć do kogoś, kto sam je wytwarza). Dobrym pomysłem jest upieczenie sobie samemu schabu czy innego mięsa albo własnoręczne zrobienie pasztetu (dbając o jakość użytych składników).

Jeżeli nie jesteś uzależniony od mięsa czy wędlin lepiej wędliny w ogóle odstawić – nie mają żadnych szczególnych wartości odżywczych – cały ich smak to przyprawy i dodatki. Jeśli ktoś twierdzi inaczej to niech ugotuje w nieosolonej wodzie surowy kawałek mięsa i zje go ze smakiem – powodzenia 🙂

O ile ze śniadaniami powinno pójść względnie łatwo, gorzej trochę z obiadami.

Na początek proponowałbym odstawić ziemniaki, makaron z pszenicy i biały ryż. Ja tak zrobiłem. Teraz jem je z powrotem ale na etapie stabilizowania skoków poziomu cukru i insuliny we krwi jadłem przykładowo na obiad kawałek mięsa z surówką. W dalszym ciągu dodałem kasze czy ryż brązowy.

Tak wyglądały moje obiady, kiedy ważąc ponad 170 kg zacząłem zmieniać stopniowo sposób odżywiania.  Jak widać nie było to żadne poświęcenie z mojej strony.

Nie należy zmuszać się od pierwszego dnia do jedzenia rzeczy skrajnie dietetycznych. Organizm i smak muszą mieć czas na stopniową adaptację. 

Z resztą na tym etapie naszym głównym celem jest ustabilizowanie posiłków i walka z podjadaniem … to nie jest ten moment, w którym warto rzucać się na sałatę (nie ujmując nic sałacie, jeśli nie rosła przy trasie szybkiego ruchu).

Po 9 miesiącach przyznaję, że mając wybór jem teraz raczej gotowane mięso z kurczaka czy rybę zamiast smażonych, zwłaszcza w panierce …  ale dojście do tego zajęło mi naprawdę dużo czasu. I nie trzeba się z tym przesadnie spieszyć żeby się nie zrazić. 

 

No dobrze, myślę że w obliczu zbliżającego się weekendu nie ma co przesadzać.

Jezioro Dąbrowa Wielka. Zdjęcie własne.

 

Jak zwykle życzę Wam udanego weekendu i niech dodatkowe, zbędne kilogramy nie wrócą z Wami po weekendzie 🙂